Poniżej prezentujemy reporterski zapis „Zjazdu Pożegnanych” pochodzący z tomu „Niewyjaśnione zjawiska w Polsce” Wojciecha Chudzińskiego i Tadeusza Oszubskiego. Więcej o książce na stronie NIEZNANEGO ŚWIATA.
Opowieści tych osób różnią się w szczegółach. Jedni mówią o wędrówce mrocznym tunelem ku światłu i obcowaniu ze świetlistymi istotami, inni – o spotkaniach ze zmarłymi krewnymi, podróżach do krain szczęśliwości, rozmowach z aniołami oraz Jezusem. Wszystkich zaś łączy jedno: zdecydowali się ujawnić swe przeżycia i wziąć udział w pierwszym w Polsce tego rodzaju spotkaniu – w „Powrocie Pożegnanych”.
– Ludzie ci przez wiele lat byli bardzo samotni. Sama świadomość, że są inni, którzy przeżyli to samo, jest dla nich budująca. To wynika z treści ich listów – wyjaśnia Marek Rymuszko,redaktor naczelny miesięcznika „Nieznany Świat” i prezes ogólnopolskiego stowarzyszenia dziennikarskiego Krajowy Klub Reportażu. Tego dnia Rymuszko występuje w innej jeszcze roli: organizatora „Powrotu Pożegnanych” –odbywającego się właśnie zjazdu ludzi, którzy przeżyli śmierć kliniczną.
– Ważne było zebranie tych osób w jednym miejscu – kontynuuje Rymuszko –żeby się ze sobą poznały, skonfrontowały swe doświadczenia. By mogły o tych przeżyciach mówić, bo to wszystkim nam pomoże przełamać istniejącą wokół tego tematu zmowę milczenia. Oczywiście ich zdolność werbalizacji jest różna, różnyjest też poziom intelektualny, ale widać, jak bardzo to spotkanie było im potrzebne. Co ciekawe, te wypowiedzi ujawniają pewne stałe punkty. Na przykład występujący zanik lęku przed śmiercią. Następnie niechęć do powrotu – mówią otym wszyscy. Po trzecie: zmiana życia, zmiana hierarchii wartości i życiowych celów. Mimo że nadal wykonują tę samą pracę zawodową czy pełnią w życiu te same role, ludzie ci robią to już inaczej. Dla nich przestały się liczyć cele przyziemne, są rzeczy ważniejsze niż to, co zwykle ludzi pochłania – ta codzienna, banalna gonitwa za pieniędzmi. Ujawnia się jeszcze rzecz czwarta,którą nazwałbym poczuciem bezpieczeństwa. Oni mają poczucie bezpieczeństwa w sytuacjach, które inni odbierają jako permanentne zagrożenie. Dodajmy, że w ich przeżyciach ze stanu śmierci wszystko dzieje się jakby ponad religiami.
Charakter zjazdu pozostaje w niejakim dysonansie z tłem. W hallu warszawskiego kina „Grunwald”, mieszczącego na co dzień Stołeczny Klub Garnizonowy, wiszą rozliczne gabloty. W nich – suto opatrzone fotografiami relacje z wieczorków tanecznych i różnorakich imprez.
– Mówią, że kiedy się umiera, to tam jest zielona trawa, że każdy sobie rękę podaje. Że nie chcieli tu wracać. Tak się, panowie, wzruszyłam, że mi aż łzy pociekły – dzieli się swoimi wrażeniami podekscytowana szatniarka z „Grunwaldu”, osoba już wiekowa. – I tak serdecznie myślę o tym wszystkim, że to jednak jest prawdziwe. Do jednego pana powiedziałam: „To pan był u Boga?”. A on na to: „O, do Boga jeszcze było mi daleko. Ja byłem na przedpolu”. Śmiał się. W żart obracał. Ale potem mówił poważnie, że tam się bardzo dobrze czuł. Że zielona trawa piękna, ludzie dobrzy. Jakieś inne życie. Całkiem inne niż tu. A ja go pytam: „I chciałby pan jeszcze raz tam być?”. „No – mówi – jeszcze raz tam bym poszedł, bez pytania. Jak dwadzieścia sześć lat tu pracuję, to tutaj pierwszataka impreza, taka optymistyczna.
Jacek Matlak z Bielska-Białej jest doktorem nauk medycznych, chirurgiem i homeopatą. Zajmuje się organizacją ochrony zdrowia. Doktor Matlak należy do osób, które przeszły śmierć kliniczną i doświadczyły przeżyć zbliżonych do śmierci.
– Reprezentuje pan grupę zawodową, która jest dość sceptycznie nastawionado zjawisk opisywanych przez RaymondaMoody'ego w książce „Życie po życiu”.
– Mogę powiedzieć tak: jeśli jest to grupa bardzo sceptyczna, to dobrze, bo taką ma być — stwierdza dr Matlak. – Sceptyczne podejście do tych zagadnień gwarantuje obiektywizm. Nie ma nic gorszego jak zbytni entuzjazm, zwłaszcza w przypadkach, o których nie można za dużo powiedzieć, a racjonalnie – w szczególności. Jeśli o mnie chodzi, to miałem tego rodzaju przeżycie, co wcalenie znaczy, że nie odnoszę się do niego sceptycznie. Natomiast uważam, że można publicznie mówić o tym, co się zapamiętało czy też zarejestrowało we własnym umyśle.
– Czy doświadczenie śmierci klinicznej odmieniło pańskie życie?
– Wiele rzeczy przestało być dla mnie ważnych. Z kolei wiele spraw dotąd niezauważalnych wysunęło się na pierwszy plan. Przykładowo ludzi zacząłem brać takimi, jakimi są, a nie takimi, jakimi chciałbym, żeby byli.
– Wróćmy do sceptycyzmu lekarzy...
– Tego typu sprawy są opisywane przez Raymonda Moody'ego. On stał się już postacią koronną wśród tych, którzy te zagadnienia studiują. Jednak gdy ludzie,którzy przeżyli śmierć kliniczną czy byli w stanie ograniczonej świadomości opowiadają o tym w identycznych słowach, jest rzeczą oczywistą, że problem tenwymaga dogłębnych badań. Przy czym sceptycyzm wcale nie musi wyrażać siętwierdzeniem, że czegoś takiego nie ma. Sceptyk, chcąc rozwikłać zagadkę przeżyć na granicy śmierci, musiałby założyć, że występuje tu jakieś zjawisko,którego nie znamy. Może jest tak, a może tak.
– Czy w Polsce prowadzi się badania zjawisk zachodzących podczas śmierciklinicznej?
– Wiem, że na przykład Uniwersytet Warszawski jakieś badania w tejmaterii podjął. Świadczy to, że ktoś potraktował rzecz poważnie i nie przyglądasię jej wyłącznie z pozycji hecy. Dotąd ludzie, którzy przeżywali takie doświadczenia, po prostu bali się o nich mówić. To nic miłego zostać wykpionym przez własne środowisko. Ja sam zakładam, że może się okazać, iż doznania wynikające ze śmierci klinicznej to nic szczególnego. Byłoby jednak dobrze, żebyśmy –zanim odrzucimy je i zdyskredytujemy – wpierw to udowodnili.
– Sceptycy powiadają, że całe to „życie po życiu” to jedynie kwestia zaburzeń świadomości pojawiających się wskutek niedotlenienia mózgu.
– Owszem, znam ten pogląd. Równie dobrze może to być jednak przemieszczanie się w jakiś inny rodzaj bytu, który w moim przekonaniu istnieje. Ale jest to moje prywatne zdanie i inni nie muszą go podzielać.
– Jak na pańskie doświadczenia zareagowali pana koledzy po fachu –lekarze?
– Ich reakcje były raczej spokojne, wyważone. Chociaż z drugiej strony zdarzały się też paroksyzmy drwiny. Dlaczego tak? Może dlatego, że lekarze ocierają się o śmierć codziennie i muszą to jakoś odreagować...
W hallu i sali widowiskowej „Grunwaldu” zgromadziło się około trzech i pół setki osób. Ci, którzy otarli się o ostateczną tajemnicę, doznawszy stanów zbliżonych do śmierci, a także ćwierć tysiąca ludzi zainteresowanych tematem, w tym kilkudziesięciu dziennikarzy z prasy, radia i telewizji. W tłumie przewija się sporo znanych osób. Jest AndrzejSkarżyński, niegdyś „telewizyjna twarz”, a obecnie wydawca książek, jest poeta Jarosław Marek Rymkiewicz,jest Tadeusz Ross...
Aktora i satyryka pytamy, czy sam przeszedł śmierć kliniczną.
– Znam człowieka, który przez to przeszedł — mówi Tadeusz Ross. – Trochę razem współpracujemy. Tak więc, siłą rzeczy, zacząłem się tym zagadnieniem interesować.
– Jaki jest pana stosunek do podobnych zjawisk?
– Sceptyczny – odpowiada Ross, zaraz jednak rozwija myśl, aby precyzyjnie przedstawić swoje stanowisko: – Nie mogę powiedzieć, że w to wierzę, nie mogę też powiedzieć, że nie wierzę. Powiedzmy, że jestem otwarty i nie uznaję dogmatów. Być może naprawdę chcę w coś uwierzyć. Chcę, ale mam wątpliwości. Zazdroszczę osobom, które wierzą w coś naprawdę. Do takiego stanu chciałbym kiedyś dojrzeć.
– Czy, według pana, celowe jest organizowanie takich zjazdów jak ten?
– Tak. Bo w gruncie rzeczy człowiek jest pyłkiem miotanym między strachema niepewnością. Nie wie, co go czeka i czy to cielesne życie jest jego życiemjedynym. Danie takiej furtki, takiej nadziei, że śmierć nie kończy wszystkiego,to jest, według mnie, wspaniały dar. Sam chciałbym tego doświadczyć. Naprawdę.Ale jednocześnie nie marzę wcale, aby znaleźć się w stanie śmierci klinicznej.
W hallu zaczyna być tłoczno, bo wielu uczestników zjazdu opuściło salę widowiskową; prowadzą teraz ożywione rozmowy w kuluarach. Tu spotykamy Piotra – bardzo wysokiego i szczupłego mężczyznę z Legionowa, który także doświadczył „życia po życiu”.
– Jakiego rodzaju było to przeżycie?
– Dziwne. Opisać byłoby to bardzo trudno – zamyśla się Piotr. – Przeżyłem coś takiego przy próbie samobójczej. Dla mnie były to: agresja, ironia i niezmierzona, czarna pustka. Żadnych łąk ani duchów, niczego takiego nie dostrzegłem. Czułem tylko czyjąś obecność. Obecność kogoś, kto ze mnie nieustannie kpił.
– Miał pan wyłącznie negatywne odczucia?
– Za pierwszym razem tak. Za drugim razem to była raczej eksterioryzacja niż śmierć kliniczna. Po prostu, w trakcie wypadku samochodowego, widziałem z zewnątrz obrazy z całego swojego życia.
– Jak odbiera pan wystąpienia innych osób, które doznały stanów zbliżonych do śmierci? Uważa pan ich opowieści za prawdopodobne?
– Nie wszystkie. Sądzę, że wiele w nich fantazji i urojeń. Ale trudno mito ocenić. Każdy odbiera te sprawy inaczej. Opisanie tego, co się przytrafiło jest trudne, a czasem w ogóle niemożliwe – podkreśla młody człowiek.
Krzysztof Pietraszewski z Warszawy jest wydawcą książek i producentem telewizyjnym, jednak przedewszystkim to niebanalna osobowość, jak o tego rodzaju ludziach zwykło się mawiać. Na „Powrocie Pożegnanych” nie jest obserwatorem – stanów zbliżonych do śmierci doświadczył w swym życiu aż dwukrotnie.
– Sam nie wiem, dlaczego tak się stało, ale to wydarzyło się dwa razy wtym samym miejscu – na tej samej ulicy, o tej samej godzinie, przy takiej samej pogodzie – opowiada Krzysztof Pietraszewski. – W obu przypadkach trwało to nie więcej niż czterdzieści minut. Za pierwszym razem reanimował mnie Murzyn, a za drugim — rok później — chłopak,który obecnie mieszka niedaleko mnie.
– Czy tak dramatyczne doświadczenia zmieniły coś w pana życiu?
– To była duża zmiana. O sto osiemdziesiąt stopni. Oczywiście nie nastąpiła natychmiast, do transformacji nie doszło ani w ciągu miesiąca, ani dwóch.Odbywało się to przez osiem lat – powoli, acz systematycznie. Przede wszystkim, kiedy to się zdarzyło, byłem facetem, który podchodził do życia w sposób hedonistyczny. Dyskoteki, kobiety w dużych ilościach, alkohole i mocne papierosy – to było to, co mnie pociągało. Była też mocna kawa, nieprzespane noce i chroniczna niechęć do uczciwej pracy. Nie mówię, że postępowałem nieuczciwie,ale mój stosunek do życia był, mówiąc eufemistycznie, dosyć luźny. Dopiero potych wydarzeniach doceniłem wagę pracy, doceniłem to, że przez pracę kształtuje się charakter, co jednocześnie pozwala uniknąć kłopotów w przyszłości. Przeżycia w śmierci klinicznej otworzyły mi oczy na duchową stronę życia,inaczej spojrzałem też na religię. Myślę, że po raz pierwszy uwierzyłem, że jest Bóg. Bo do tamtej pory to pojęcie było dla mnie mglistą abstrakcją. Odczułem poza tym wyraźnie, że to, co wiem o stronie duchowej, ma pewną logikę,ciągłość. To właśnie pozwoliło mi odnaleźć samego siebie. Przestałem palić papierosy, rzuciłem alkohol – ten stan trwa już od ponad dziesięciu lat. Ale zacząłem od tego, że stałem się wegetarianinem.
– Zmienił pan swój stosunek do życia, ale czy nie wynikało to ze strachu,że po śmierci będzie pan rozliczony z tego, jak pan żył?
– To co wtedy przeżywałem określiłbym raczej jako zdziwienie, nie strach.Ten mój „stan bez ciała to była fascynacja czymś, czego – zdawało mi się –doznaję pierwszy raz. Choć z drugiej strony czułem, że nie jest to odkrywanie nowego lądu. Raczej przypominanie sobie czegoś, co, gdzieś pod skórą, tkwiło we mnie cały czas. Nie mogę powiedzieć, że się śmierci nie boję w stu procentach. Nie odczuwam natomiast lęku przed tym, co zastanę po drugiej stronie. Dlaczego? Ponieważ wiem, co tam będzie.
– No właśnie, i co takiego pan tam zastanie?
– Człowiek jest istotą duchową i tu, na Ziemi, zostawia jedynie ciało. Ja stamtąd nie chciałem wracać – to pamiętam doskonale.
– Co pan tam zobaczył? Raj?
– To jest kwestia bardziej świadomości niż scenografii – odpowiadaPietraszewski. – Będąc tam, obserwowałem tutejszy świat, jakbym widział scenicznądekorację. Od strony widowni bardzo piękną, kolorową, ale gdy wejdzie się zascenę – sztuczną i nieprawdziwą. I tak samo postrzegałem dziejące się tu wydarzenia. Jakbym odgrywał jakąś rolę w filmie. Trzeba ją odegrać, jednak rzecz w tym, by cena, jaką płaci się za poszczególne epizody, nie była zbytwysoka.
– Czy po tamtej stronie zetknął się pan z jakąś istotą?
– Znalazłem się w świetlistej chmurze, która była jakby osobowością.Przez cały czas odczuwałem jej przewagę nade mną – intelektualną, duchową. Ale przy tym wszystkim bardzo mnie kochała. Teraz może określiłbym ją jako mojego anioła stróża lub nadświadomość. A że jestem raczej dość swawolny, więc ona rozmawiała ze mną moim językiem. Już na wstępie usłyszałem: „I co żeś zrobił,gamoniu?”. Bardzo się wstydziłem, choć z drugiej strony, w duchu, zacząłem nieprzytomnie chichotać. Bo ton i zestaw słów były naprawdę komiczne. Ja nawetnie wiedziałem, z kim mam do czynienia. A ta światłość przygarnęła mnie, objęła i rzekła: „No, głupku, pokażę ci parę spraw, żebyś wreszcie coś niecoś pojął...”. A potem nagle zobaczyłem swoją kłótnię z matką. Byłem bardzobrutalny w słowach i sprawiłem jej ból. Ten ból uderzył we mnie. Zrozumiałem,jakie skutki mogą wywoływać nasze słowa – nieprzemyślane czy wypowiedziane w emocjach. Pokazano mi też spotkanie, które przeze mnie nie doszło do skutku. Dziewczyna na mnie czekała, nie doczekała się – i wpadła w histerię. Poszła naimprezę, za dużo wypiła, złamała rękę – to był cały łańcuch tragicznych zdarzeń. Pojawiły się nawet wypadki, które dopiero miały mieć miejsce. Czułem,że część odpowiedzialności za to, co ona przechodzi, spada na moje barki.
– Czy zwierzał się pan ze swoich przeżyć lekarzowi lub psychologowi?
– Z tymi ludźmi nie ma w ogóle rozmowy – macha ręką Krzysztof Pietraszewski. – Miałem kiedyś teścia naukowca i gdy zaczynałem opowiadać otym doświadczeniu, on pukał się wymownie w czoło. Taka postawa charakteryzuje,moim zdaniem, większość naukowców w tym kraju. Może coś zmieni się na lepsze,gdy do głosu dojdą młodzi – ludzie bardziej otwarci i tolerancyjni. Starsi bojąsię ośmieszenia w swoim środowisku. Nadszedł czas, aby pewne mózgi wreszcieodeszły do lamusa.
Marek Rymuszko, którego wypowiedź przytoczyliśmy na wstępie, zorganizował „Powrót Pożegnanych”. Pytamy go więc, skąd wziął się pomysł przygotowania takniezwykłej imprezy.
– Trzeba cofnąć się o kilka lat – wyjaśnia Rymuszko. – Gdy ruszaliśmy z „Nieznanym Światem”, bardzo ważną rubryką w tym piśmie było „Dotknięcie Nieznanego”. Zachęcaliśmy tam ludzi do tego, by się otwierali, by pisali oniezwykłych duchowych doznaniach, jakich doświadczyli. Zaczęliśmy w 1990 roku jesienią i dla ośmielenia, na pierwszy ogień poszła wypowiedź Adama Hanuszkiewicza. Spowodowało to,że z miejsca posypała się lawina interesujących wypowiedzi. Pośród listów,bardzo ciekawych, nieraz zupełnie zaskakujących, zaczęły napływać opisy doznańna granicy śmierci. Zorientowaliśmy się, że tworzą one osobną grupę tematycznąi zwróciliśmy na nie baczną uwagę.
– Co te relacje łączyło?
– Po pierwsze to, że część tych ludzi nie czytała książek Moody'ego, bo ich przeżycia nastąpiły, zanim mogli się z nimi zapoznać. Po drugie, pisali oniz różnych stron Polski, nie znali się nawzajem, wywodzili z różnych środowisk,mieli różny poziom wykształcenia – a mimo to ich opisy wykazywały ewidentne cechy wspólne. Analizując to, doszliśmy do wniosku, że trzeba te wypowiedzi archiwizować, że jest to coś ważnego. Tak zainaugurowaliśmy próbę odtworzenia polskiego „życia po życiu”.
– Ile wpłynęło zgłoszeń na „Powrót Pożegnanych”?
– Zgłosiło się sto dwadzieścia osób, przyjechało trochę ponad sto.
Jako podsumowanie pierwszego w Polsce zjazdu tych, którzy przeżyli własnąśmierć, zaplanowano wydanie książki. Publikacja miała zawierać relacje osób,które doświadczyły stanów zbliżonych do śmierci, otarły się o Tamtą Stronę. Pomysłodawcy słowa dotrzymali. U schyłku 1996 roku, nakładem Wydawnictwa „Nieznany Świat”, zbiór „Polskie życie po życiu” trafił do księgarń [kolejne wydanie pojawiło się w 2011 r.). O swoich doznaniach związanych z przekroczeniem granica życia napisało w książce siedemdziesięciu uczestników „Powrotu Pożegnanych”.
Relacje, wspomnienia, wyznania. Spoza śmierci. Z zaświatów. Można, oczywiście,założyć, że nie stanowią one dowodu, że po śmierci nadal żyjemy. Można twierdzić, iż to tylko omamy wywołane niedotlenieniem mózgu lub innymi procesami chemicznymi zachodzącymi w ludzkim organizmie. Można tak rzecz oceniać... Jednak te liczne, bardzo osobiste wyznania, choćby się nawet tego nie chciało, zmuszają do refleksji. A wtedy gdzieś w człowieku, w miejscu gdzie stykają się umysł i dusza, nieśmiało rodzi się przepełniona nadzieją myśl: „Może jednak »życie po życiu« istnieje i z chwilą śmierci nie umieramy tak dokońca?”. Może.
Źródło: „Niewyjaśnione zjawiska w Polsce”.Zbiór reportaży. Wyd. VIDEOGRAF II, Katowice 2003 r.